proporcjonalnie



wszystkim uczniom na Ścieżce Światła      


 Jesienne impresje okołoedukacyjne
 

Gronostajom życzę dobrze, kwadraty i ich pochodne nie należą do moich najulubieńszych figur geometrycznych, od czapek zaparza mi się czakra korony, w sukienkach chodzić nie umiem, na czarny mam alergię, łacina zaś - choć dźwięk jej urok swój ma, no i zasłużyła się cokolwiek, jednocząc parę wieków temu pewne obszary naszego starego kontynentu - wydaje się być, jak i angielski zresztą, językiem agresorów, wielce zjangizowanych (czyżbym sam bat na siebie kręcił, he he?...), zdolnych do wzięcia za buzię milionów i wtopienia ich w precyzyjnie wymierzoną systemową architekturę, w porządek wielki a z założenia bezduszny. Jednakowoż gdy pomyślę sobie, że za rok z głośników na iluś tam naszych uniwersytetach najprawdopodobniej nie buchnie już triumfalny hymn umysłu, który ponad pospolite poziomy maluczkich wylatuje - "Vivat Academia!" - i że niesienie oświaty kaganka będzie robotą poważniejszą, subtelniejszą, głębszą i zapewne mniej fanfarową, to robi mi się trochę dziwnie...no bo jak to, tyle lat było, i już nie będzie?... Tak, tak, wielu rzeczy nie będzie, bo i po co? No cóż, trzeba się będzie szybciutko odzwyczaić:D A przebrać się w kieckę i dyplom se wypisać to przecież każdy może, jeśli tylko to go kręci...:P 

Jak to błyskotliwie zauważyła nasza Adusia ze trzy tygodnie temu, wrzesień już na ziemi oj-czystej(?), więc dziatki do szkoły poszły, takoż i większe pociechy nasze, stare konie na studia dopiero w październiku, a jeszcze starsze na zaoczne już za chwileczkę - też w październiku, ale oni przyjdą już na rozpoczęcie roku, bo skoro płacą za to taką kupę kasy, to przynajmniej będą chcieli od razu się dowiedzieć, czy uczelnia jakimś cudownym trafem uwzględniła dla nich stypendia, od kogo warto pożyczać zeszyty, i gdzie jest najbliższe a najtańsze ksero.

Ale, ale!...czy wiecie może, co tam w tej triumfalnej pieśni studenci wyśpiewują? Otóż różne rzeczy. Gdyż pierwotnie była ona tzw pieśnią pohulankową, a wcale nie hymnem badaczy w wieżach z kości słoniowej. Ale w odpowiedniej oprawie, i w nieznanym większości języku, zrobiło się z niej coś zupełnie innego... Studenci opiewają w niej swą młodość, urodę wszelakich panien i mężatek, oraz szczodrość miasta i mecenasów, sponsorujących uczelnię. Do tej pory status pracowników naukowych jest zresztą dosyć dwuznaczny, gdyż na koszt państwa, czyli systemu, mają oni bawić się wynajdywaniem rzeczy, które często tenże system przekraczają. Nic dziwnego, że lepiej mieć ich na oku i w razie czego odciąć dopływ gotówki niebezpiecznym marzycielom, którzy rzadko kiedy umieją funkcjonować poza swoją uczelnianą enklawą i walczyć o ogień na rynku pracy.

Informacja to potęga. Trochę w jedną stronę, trochę w drugą, trochę 'elementów ikonograficznych', i zupełnie co innego nam wychodzi, prawda? Opis świata staje się samym światem. "Widzisz, co chcesz widzieć". Widzimy, co nam pokazano. Nasze (tutejsze?) życie jest funkcją tego, co uznajemy za istniejące i możliwe. 

Nasze poczucie tożsamości i nasze światy składają się z przekonań i związanych z nimi emocji. Robert Monroe (klasyka "podróży poza ciałem") opisuje, że po śmierci ludzie trafiają często do tzw obszarów przekonań - tylko ci, którzy mają podobne poglądy, mogą te sfery razem zamieszkiwać. Niektórzy z nich nie wiedzą, że umarli. Inni wiedzą, ale tworzą społeczności bardzo podobne do ziemskich, budują domy i chodzą do pracy, bo myślą, że tak musi być. A w danym obszarze przebywają tak długo, dopóki nie zmienią jakiegoś istotnego przekonania. Niektórzy odkrywają na przykład, że wcale nie muszą chodzić do pracy, żeby utrzymać się przy życiu...i wtedy oczywiście całe ich życie zmienia się błyskawicznie. Taka jest moc wiedzy. 

Tak na marginesie wspomniany Monroe twierdzi, że zachodni system edukacji jest chyba najgorszym z możliwych w całym pobliskim wszechświecie, i że to w ogóle cud, że ludzie w ten sposób uczeni cokolwiek z tego pamiętają, a czasem nawet rozumieją... Z drugiej strony twierdzi on również, że z systemem nie należy walczyć, gdyż ma on swój kosmiczny cel edukacyjny...ale gdy ktoś do tego dorośnie duchowo, jest w stanie obejść jego wpływ i robić swoje w obszarach przez system niekontrolowanych. Nie pisze on jednak, co się stanie, gdy takiego obejścia dokonają nie jednostki, lecz tysiące, czy nawet miliony - i nie wiadomo, czy dlatego, że tego nie wiedział, czy dlatego, że bardzo lubił robić
ludziom niespodzianki...:P

A na zasłużony deser, specjalnie dla wszystkich, którzy bądź już trafili w tymże roku szkolnym do szkółek naszych kochanych, bądź się zaniedługo tam wybierają, zaraz będzie bajka w bajce - a obaj jej autorzy wiekowi już, siwi, siwiuteńci, jeden nawet nie żyje...sprawdzę co z drugim...o, też już mu się widać znudziła ta plansza:P choć na pewno wszystkimi łapkami popycha wzniesienie z drugiej strony, bo to obaj ewidentne starseedy, odleciani aż miło, i
chyba nawet na tym udało im się trochę zarobić - no szacunek!:P 

Jeden z nich jest nawet dość znany - gdyż pod koniec zeszłego wieku należało do największego szpanu zaczytywać się książkami autorów latynoamerykańskich - natomiast o drugim być może w ogóle nie słyszeliście, więc parę słów z wikipedii: Ivan Illich (niech was nie zmyli to brzmienie nazwiska), "austriacki myśliciel i krytyk współczesnego społeczeństwa z pozycji anarchistycznych. Zyskał sławę negując powszechnie uznane autorytety i stanowiska dotyczące takich problemów jak: edukacja, lecznictwo, zatrudnienia, energetyka, rozwój ekonomiczny i płeć. Jego prace były powszechnie znane na Zachodzie w latach 70. XX wieku, obecnie są trudno dostępne i znajdują się poza obrębem rozważań akademickich." ... Od razu widać, że nasz człowiek, indyczek jak nic, no nie?:P (no dobra, indyżek:D od INDYGO, proszę państwa) Nie piszą tu za to o jednym wyjątkowo interesującym szczególe: tenże indygowy starseed (notabene rówieśnik Milesa Davisa i Coltrane'a), był teologiem i katolickim księdzem, wierzącym, praktykującym, i przez jakiś czas działającym w całkiem oficjalnych strukturach, np. na misjach w Nowym Jorku i w Ameryce Środkowej. I że twierdził, iż kościół właśnie - a także małżeństwo, szkoła oraz system opieki zdrowotnej - to jedna z tych instytucji, które stworzone dla pożytku ludzi i ułatwienia im życia totalnie rozminęły się z celem i nadają się głównie do likwidacji.

Mówi o tym już pierwszy rozdział jego książki, z której pochodzi cytowana bajka - a sam jego tytuł dla indygowego ucha brzmi już nad wyraz smakowicie i obiecująco: "Dlaczego musimy znieść szkoły?"...no mniamucha, prawda?:D 

A tutaj przyobiecany kawałek ze środka, z cytatem z innego, subtelniejszego obrazoburcy, i smacznego:

'Łatwo da się wyliczyć niektóre dogmaty przez nikogo obecnie nie kwestionowane. Po pierwsze, powszechnie przyjęty pogląd, że sposób zachowania wyrobiony pod okiem pedagoga ma szczególną wartość dla ucznia i przynosi szczególną korzyść społeczeństwu. Wypływa to z założenia, że członek społeczeństwa rodzi się dopiero w wieku młodzieńczym, a prawidłowo rodzi się tylko wtedy, jeśli dojrzeje w łonie szkoły.  (...)  Pogląd ten sprowadza się do tego, że odpowiedzialność za zmiany, które powinny zajść w społeczeństwie, składa się na barki młodych - ale dopiero wtedy, oczywiście, kiedy już skończą szkołę. Społeczeństwo oparte na takich zasadach łatwo może sobie wyrobić przekonanie, że ciąży na nim odpowiedzialność za wykształcenie młodego pokolenia, to zaś nieuchronnie oznacza, że niektórzy ludzie mogą ustanawiać, precyzować i oceniać osobiste cele innych. Tego typu usiłowania mogą przyprawić o podobny zawrót głowy jak klasyfikacja zwierząt, jaką proponuje Jorge Luis Borges w urywku z "Wyimaginowanej chińskiej encyklopedii". Mówi on mianowicie, że zwierzęta dzielą się na następujące klasy: "a. należące do cesarza, b. zabalsamowane, c. domowe, d. ssące świnie, e. syreny, f. baśniowe, g. psy-włóczęgi, h. zwierzęta objęte obecną klasyfikacją, i. te, które doprowadzają do szaleństwa, j. niezliczone, k. malowane bardzo delikatnym pędzlem z wielbłądziej sierści, l. i tak dalej, m. te, które przed chwilą stłukły dzbanek, n. te, które przypominają muchy z dalekich stron". Jeśli powstaje tego rodzaju klasyfikacja, to znaczy, że komuś do jakichś celów jest potrzebna: w danym wypadku tym kimś był chyba poborca podatkowy. Dla niego ta właśnie taksonomia zwierząt  m u s i a ł a  mieć sens, tak samo, jak taksonomia celów oświaty ma sens dla autorów rozpraw naukowych.

Chłop chiński wobec przedstawicieli władzy uprawnionych do taksowania mu bydła, a kierujących się taką nieodgadnioną logiką, musiał doznawać paraliżującego poczucia bezsiły. Z podobnych względów uczniowie omal nie dostają obłędu, jeśli chcą poważnie traktować program nauczania. Muszą mieć jeszcze większego stracha niż mój wyimaginowany chiński chłop, bo to ich cele życiowe, a nie ich żywy inwentarz, zostają naznaczone tajemniczym piętnem.' (Ivan Illich "Społeczeństwo bez szkoły", Warszawa, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1976, tłum. Felicja Ciemna, str.122-124)

Dodam tylko na zakończenie, że druga książka Illicha u nas za komuny wydana i poniewierająca się jeszcze po co większych bibliotekach, zatytułowana jest - no jak? zgadnijcie, dzieci...baardzo ładnie, "Celebrowanie świadomości"...:D ale o tym może innym razem.

A więc 'gaudeamus igitur', kochani! A sprawdźcie sobie sami, co to znaczy, wszystko mam łopatologicznie tłumaczyć istotom wiadomo z czego uczynionym i wiadomo na jakiej ścieżce?...:D


FiStaszek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz